Wbrew malkontentom, żyje i się trzyma. Parafrazując marka Twaina, "wiadomość o jego śmierci była mocno przesadzona". Jest po prostu inny, niż kiedyś, ma może parę zmarszczek, na pewno polubił ciepełko galerii, ale wciąż chce mu się wychodzić na ulicę. Tym razem mowa nie o Polsce, ale o mateczniku tego zjawiska, o kolebce, o Nowym Jorku.
Jasne, na podstawie krótkiej, kilkudniowej wizyty w tym mieście można raczej mówić o odniesionym wrażeniu, a nie o wiążącej opinii, ale wrażenie jest właśnie takie. Wciąż się dzieje, ludziom wciąż się chce, wciąż pojawiają się nowe rzeczy. Jasne, w porównaniu z latami 70. i 80. writing zepchnięty został do głębokiej defensywy, ale tam, gdzie panuje nieco większy luz, niż na Manhattanie, np. na hipsterskim Williamsburgu, jest go dość sporo. Przygnębiające wrażenie sprawia natomiast dożywające swych ostatnich dni 5Pointz, smutne muzeum wesołego graffiti. Tam właśnie jedyny raz odniosłem wrażenie, że coś umarło i zostało zakonserwowane w słoiku z formaliną.
Na samym Manhattanie, zwłaszcza na prestiżowym Soho, czy w Greenwich Village, pomimo pozorów opanowania problemu, nielegalne prace widoczne są wszędzie. Dominują zwłaszcza wszelkie formy wlepiane, szczelnie oblepiające każd ą skrzynkę, słup czy sygnalizator uliczny, sprayu jest też sporo, a nawet tu i tam znajdzie się jakiś mural.
Reasumując: jeśli ktoś chce zobaczyć (podobno martwy) street art, w Nowym Jorku nie będzie musiał długo szukać. Pełna fotorelacja (120 zdjęć) na FB Fundacji.
[MR]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz