W dzisiejszej Gazecie Wyborczej ukazała się rozmowa Grzegorza Lisieckiego z Marcinem Rutkiewiczem z naszej fundacji i Wojtkiem Wiśniewskim, architektem, artystą street artowym i twórcą Szblon Jamu. Tematem rozmowy były murale w przestrzeni miasta.
Całość przeczytać można TU.
Oto fragment wywiadu:
Grzegorz Lisicki: Czy malowidła na ścianach w mieście - czyli murale - są w ogóle nam potrzebne?
Marcin Rutkiewicz*: Generalnie są całkowicie niepotrzebne. Jak pierścionki i krawaty.
To po co są?
Wojciech Wiśniewski*: Murale to sztuka. Dobrze, żeby miasto było otwarte na sztukę nie tylko muzealną, ale także tę w przestrzeni publicznej. Według mnie murale porządkują też miasto, poprawiają je.
Miasto powinno popierać murale?
M.R.: Bezwzględnie. Bo popierając twórczość artystyczną, zyskuje np. promocję. W cyfrowym świecie, gdy pojawia się ciekawy mural, jego zdjęcie obiega planetę, a internauci piszą, że to np. Warsaw. Dobrym przykładem jest twórca JR, który w slumsach w Brazylii, Afryce i Azji tworzy przejmujące murale, malując gigantyczne, kilkusetmetrowe twarze. Tylko że pomysł promowania się muralami nie jest świeży. Dziś każde szanujące się miasto robi festiwal streetartowy. Fajnie więc byłoby dodać do tego coś własnego, warszawskiego.
Ale dobrze, że udało się choć trochę przekonać miasto do murali.
M.R.: Pojawia się pytanie, czy legalizowanie murali nie zabije ich ducha. W końcu jakichś ich urok - przynajmniej dla części twórców - polega na tym, że są nielegalne. Ale moim zdaniem to legalizowanie nie zabije murali, lecz je wzmocni. Gdy twórca dostanie szansę na legalną, spokojną pracę, jego dzieło tylko zyska. Zupełnie inaczej się maluje w trzy minuty z duszą na ramieniu, a inaczej dwa tygodnie, z rusztowaniem, farbami bez limitu i być może nawet za jakieś pieniądze.
piątek, 4 grudnia 2009
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz